Pokonałam 6 złośliwych guzów - list czytelniczki
Pani Danuta z Zaolzia wie, co to znaczy, kiedy dostaje się szansę od losu. Gdy była niemowlęciem, zmarli jej rodzice. W dorosłości kilkukrotnie chorowała na raka. Ostateczną diagnozę lekarze postawili jej dopiero po kilkudziesięciu latach cierpienia. Oto jej historia.
Nazywam sią Danuta, mam 79 lat, a moja historia walki z rakiem ma swój początek już w czasie poczęcia, ponieważ mutację genetyczną odziedziczyłam najprawdopodobniej po ojcu.
Urodziłam się w Przemyślu jako czwarte dziecko plutonowego 38. Pułku Strzelców Lwowskich i jego ukraińskiej małżonki.
Rodzina żyła pod dostatkiem i wszystko wskazywało na to, że będę miała ładne dzieciństwo i szczęśliwe życie. Jednak los chciał zupełnie inaczej.
Cała rodzina przeprowadziła się na przełomie lat 1938/39 do Warszawy, i kiedy miałam 9 miesięcy, z powodu powikłań poporodowych umiera moja mama. Mając dokładnie rok, jestem już całkowicie osierocona, ponieważ ojciec umiera na raka wątroby.
Moi rodzice zostają pochowani na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Cztery sieroty zabiera ciocia i wujek i wywożą nas jeszcze przed wybuchem II wojny światowej razem z ukraińską służącą do Czech, gdzie już wszyscy zostajemy na zawsze.
Wyrastam podczas wojny na Zaolziu w straszliwej biedzie, jednak nasza ciocia wywiązuje się z zadania przybranej matki jak najlepiej może.
Po osiągnięciu dojrzałości rozpoczęłam pracę jako instrumentariuszka stomatologa, poślubiłam polskiego autochtona z Zaolzia i urodziłam syna. W wieku 28 lat po raz pierwszy usłyszałam straszliwą diagnozę: złośliwy rak jelita cienkiego.
Były to lata 60. zeszłego stulecia, a w tych czasach był to raczej pewny wyrok śmierci. Idąc na operację do zwykłego szpitala miejskiego w Karwinie, miałam świadomość, że do domu już nie wrócę, a jeżeli tak, to tylko żeby umrzeć. Los się do mnie jednak uśmiechnął. Przeszłam udaną operację, później chemioterapię, otrzymałam rentę inwalidzką i wyzdrowiałam. Obawiałam się nawrotu choroby i przerzutów, ale po 5 latach lekarze stwierdzili, że jestem zupełnie zdrowa i zabrali mi rentę.
Przeczytaj także:
Wtedy byłam chyba najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dziękowałam Bogu za "drugie" życie i możliwość wychowania dziecka. Nawet w najgorszym śnie nie przypuszczałam, że podobną diagnozę usłyszę w życiu jeszcze w sumie pięć razy. Mając 45 lat, pojawił się złośliwy guz macicy. Znowu udana operacja, jednak tym razem już z serią promieniowań jonizujących oraz chemioterapią. Skończyło się rentą inwalidzką, którą już zostawili mi na zawsze.
Kolejne złośliwe nowotwory można opisać statystycznie w wersji skróconej:
- w wieku 51 lat złośliwy nowotwór pojawił się w jelicie grubym (udana operacja, seria promieniowań oraz chemioterapia),
- w wieku 54 lat złośliwy nowotwór zaatakował odbytnicę (udana operacja, seria promieniowań oraz chemioterapia),
- w wieku 59 lat zdiagnozowano mi raka piersi (mastektomia, seria promieniowań oraz chemioterapia, a pod koniec terapii umiera mi mój mąż na chorobę Alzheimera),
- w wieku 75 lat usunięto mi złośliwy nowotwór skórny (tym razem tylko zabieg chirurgiczny z miejscowym znieczuleniem)
Taką statystykę łatwo i szybko się czyta – jednak należy pamiętać, że za każdym razem przeżywałam wszystko od nowa, żegnałam się z życiem i przygotowywałam się na spotkanie z Bogiem. Odbiło się to wszystko oczywiście na mojej kondycji psychicznej. W 2006 r. lekarze wysłali mnie na badanie genetyczne, które wykazało u mnie zespół Lyncha (HNPCC).
Nareszcie zrozumiałam, dlaczego stale powracają mi schorzenia onkologiczne. Od tego czasu corocznie lekarze robią mi kolonoskopię oraz szereg innych badań, żeby jak najwcześniej rozpoznać powstające złośliwe nowotwory, które niestety, od czasu do czasu, będą się pojawiały do końca życia.
Mam wiąc niezbyt wesołe życie, ale dzięki niezłomnej wierze w Boga i opiece wspaniałych lekarzy ze zwykłego miejskiego szpitala, zdołałam pokonać już sześciokrotnie chorobę nowotworową.
Jeżeli już wspominamy lekarzy, to należy z dumą stwierdzić, że mój lekarz rodzinny oraz chirurg w szpitalu w Kawinie-Raju, który w większości wypadków ratował mi skalpelem życie, to polscy autochtoni z Zaolzia, którzy z pewnością mogliby pracować w najlepszych światowych klinikach.
Przeczytaj także:
Jest jeszcze jedna ciekawostka w związku z moimi chorobami. Z racji przebytych chorób nowotworowych, jestem pacjentką przychodni onkologicznej w Karwinie od 1966 r. Jestem więc pacjentką z najdłuższym stażem w tego typu przychodni w całych Czechach z anamnezą pokonanych sześciu złośliwych nowotworów w przeciągu 51 lat.
Pani onkolog, która aktualnie mną się opiekuje we wspomnianej przychodni onkologicznej w Karwinie, nie było jeszcze w ogóle na świecie, kiedy ja byłam już pacjentką w tej przychodni. Jest to chyba niezły wynik i niezła reklama dla fachowości zaolziańskich lekarzy. Oczywiście zbieg "przypadkowych" okoliczności spowodował, że Pani onkolog w przychodni jest również polskim autochtonem z Zaolzia.
Danuta L.