Trwa ładowanie...

"Bardzo długo czekałam na dziecko". Fragment książki Michelle Obamy "Becoming. Moja historia"

Michelle Obama "Becoming. Moja historia"
Michelle Obama "Becoming. Moja historia" (Wydawnictwo Agora)

"Oszaleliśmy ze szczęścia. Kilka tygodni później poroniłam" - szczere wyznanie Pierwszej Damy poruszyło tysiące ludzi. Fragmenty książki Michelle Obamy "Becoming. Moja historia" publikujmy dzięki uprzejmości wydawnictwa Agora.

Jak się okazuje, nawet dwoje zaangażowanych, skutecznych i bardzo w sobie zakochanych profesjonalistów o wysokiej etyce pracy nie zdoła zajść w ciążę siłą woli. Płodności nie da się wywalczyć. W tej dziedzinie nie istnieje bezpośredni związek między wysiłkami a rezultatami, co może człowieka doprowadzić do szału.

Przez pewien czas wmawiałam sobie, że to tylko kwestia terminów. Nasze próby zajścia w ciążę były uzależnione od rytmu przyjazdów Baracka ze Springfield. Zamiast dostosować je do moich miesięcznych wahań hormonalnych, zgrywaliśmy je raczej z planem prac legislatury stanu Illinois.

Uznałam, że ten problem możemy spróbować jakoś rozwiązać. Lecz nasze próby dalej spełzały na niczym, nawet gdy Barack wciskał gaz do dechy na autostradzie międzystanowej po wieczornym głosowaniu, by utrafić w moje dni płodne, i nawet po ogłoszeniu letniej przerwy senatu, kiedy przebywał w domu przez cały czas.

Zobacz film: "Melanie Trump kontra Michelle Obama"

Po wielu latach uważnego stosowania antykoncepcji teraz robiłam wszystko, by zajść w ciążę. Potraktowałam to jak wyzwanie.

Jeden test ciążowy wyszedł nam pozytywnie, więc zapomnieliśmy o wszystkich troskach i oszaleliśmy ze szczęścia. Jednak kilka tygodni później poroniłam, co podkopało nasz optymizm i sprawiło, że zaczęłam czuć się źle z własnym ciałem.

Widząc na ulicach szczęśliwe kobiety z dziećmi, odczuwałam tęsknotę przemieszaną z bolesnym przeświadczeniem, że coś ze mną jest nie w porządku. Otuchy dodawał mi tylko fakt, że mieszkaliśmy o jedną przecznicę od Craiga i jego żony, którzy doczekali się dwojga pięknych dzieci – Leslie’ego i Avery. Zaglądałam tam czasem, by się z nimi pobawić i poczytać im historyjki, w czym znajdowałam pociechę.

Gdybym miała sporządzić listę rzeczy, o których nikt ci nie mówi, dopóki sama nie ugrzęźniesz w nich po szyję, mogłabym zacząć od poronień.

Jest to samotne, bolesne doświadczenie, które odczuwa się wręcz każdą komórką ciała. Gdy ci się przytrafia, możesz je błędnie uznać za osobistą porażkę. Nikt jednak nie wspomina, że poronienia zdarzają się nieustannie i doznaje ich więcej kobiet, niżby się mogło wydawać, biorąc pod uwagę otaczające ten problem milczenie.

Dowiedziałam się tego, dopiero gdy powiedziałam o własnym poronieniu kilkorgu przyjaciołom, oni zaś zasypali mnie wyrazami współczucia i wsparcia, a także własnymi podobnymi historiami. Nie przyniosły mi co prawda ulgi w cierpieniu, ale zapewniły wewnętrzny spokój niezbędny do zmagania się z tym, przez co przechodziłam, ponieważ zrozumiałam, że chodzi o zwykłą biologiczną usterkę – zapłodnione jajeczko z jakiegoś ważnego dla siebie powodu postanowiło po prostu zrejterować.

Jedna z przyjaciółek dała mi namiar na lekarza zajmującego się sprawami płodności, z którego usług korzystali z mężem. Poszłam z Barackiem na badania, a po ich przeprowadzeniu lekarz powiedział, że u żadnego z nas nie stwierdził żadnych problemów z płodnością. Nasze kłopoty z zajściem w ciążę miały pozostać tajemnicą.

Zaproponował mi przyjmowanie przez parę miesięcy leku Clomid, który miał pobudzać organizm do produkcji jajeczek.

Kiedy i to nie zadziałało, zasugerował zapłodnienie metodą in vitro. Mieliśmy niesamowite szczęście, że moje uniwersyteckie ubezpieczenie zdrowotne pokryło większość jego kosztów. Przypominało to wykupienie losu na loterii z wysokimi nagrodami, tyle że z udziałem nauki.

Pech chciał, że zanim przygotowania do zabiegu dobiegły końca, legislatura rozpoczęła sesję jesienną, pochłaniając mojego cudownego, troskliwego męża, dlatego sama musiałam doprowadzić swój układ rozrodczy do stanu maksymalnej wydajności.

Dowiedz się więcej o zapłodnieniu in vitro:

Obejmowało to przyjmowanie codziennych zastrzyków przez kilka tygodni. Pierwszy środek wstrzymywał funkcję jajników, a następny – pobudzał, co miało wywołać potok gotowych do zapłodnienia komórek jajowych.

Wszystkie te zabiegi i związana z nimi niepewność denerwowały mnie, ale bardzo chciałam mieć dziecko. Ta potrzeba towarzyszyła mi od zawsze.

Kiedy jako dziewczynka znudziłam się już całowaniem plastikowej skóry lalek, błagałam mamę, by urodziła kolejne dziecko, takie prawdziwe i tylko dla mnie. Obiecywałam, że sama będę się nim zajmować. Kiedy się na to nie zgodziła, przeszukałam jej szafkę nocną w poszukiwaniu pigułek antykoncepcyjnych, sądząc, że jeśli je skonfiskuję, może przyniesie to pożądane rezultaty. Oczywiście nie przyniosło.

Bardzo długo czekałam na dziecko. Zarówno ja, jak i Barack pragnęliśmy założyć rodzinę i teraz, siedząc samotnie w łazience naszego mieszkania, próbowałam zebrać się na odwagę, by wbić sobie w udo igłę strzykawki.

To chyba wtedy po raz pierwszy poczułam niechęć do polityki i złość, że Barack tak bardzo się jej poświęca. A może przygniotło mnie jarzmo kobiecego losu.

Tak czy inaczej, jego nie było i zostałam sama z odpowiedzialnością. Już wówczas zaczynałam rozumieć, że to ja będę musiała się bardziej poświęcać dla rodziny.

Tydzień po tygodniu on jak zawsze zajmował się swoimi sprawami, podczas gdy ja codziennie jeździłam na USG, by sprawdzić stan swoich jajeczek. To nie jemu pobierano krew. To nie on musiał odwoływać spotkania z powodu badania szyjki macicy.

Był opiekuńczy i zaangażowany ten mój mąż, i robił, co mógł. Przeczytał wszystko, co znalazł, na temat in vitro i mógł ze mną o tym rozmawiać przez całą noc, lecz do jego zadań należało tylko pokazać się w gabinecie lekarskim, by oddać trochę spermy. Gdyby zechciał, mógł potem pójść do baru na martini.

Nie był to równościowy podział obowiązków, choć nie mogłam go za to winić. Jednak kobiecie dogłębnie przekonanej o ważnym znaczeniu równości płci taka sytuacja może trochę namieszać w głowie.

To ja musiałam zmienić swoje życie i zawiesić pasje oraz karierę na kołku, by zrealizować ten fragment naszego marzenia. Zawahałam się – czy na pewno tego chcę? Tak, bardzo. I z tą myślą zatopiłam igłę we własnym ciele.

Około ośmiu tygodni później usłyszałam dźwięk, który usunął wszelkie wątpliwości: szumiące, niewyraźne bicie serca uchwycone przez ultrasonograf w ciepłej jamce mojego ciała.

Byliśmy w ciąży. To się naprawdę działo. Raptem pojęcie odpowiedzialności i poświęcenia nabrało zupełnie nowego sensu, jak zmieniający barwy krajobraz lub mieszkanie po rearanżacji mebli, które w końcu zaczyna dobrze wyglądać.

Chodziłam z tym sekretem w moim ciele. Był to mój przywilej, mój kobiecy dar. Nadzieja, którą w sobie nosiłam, sprawiała, że jaśniałam.

Czułam się w ten sposób od samego początku, mimo że w pierwszym trymestrze byłam nieustannie wyczerpana, w pracy wciąż miałam sporo obowiązków, a Barack dalej co tydzień jeździł do stolicy stanu.

Żyliśmy jak dawniej wśród ludzi, lecz teraz inne życie rosło także wewnątrz mnie – malutka dziewczynka. (Barack był człowiekiem rzeczowym, a ja lubiłam mieć wszystko zaplanowane, więc poznanie płci uznaliśmy za oczywiste).

Nie widzieliśmy jej, ale ona tam była – rosła ciałem i duchem, kiedy jesień przeszła w zimę i znów nastała wiosna. Moja zazdrość, że Barack nie musi uczestniczyć w ciąży, teraz zamieniła się w żal. On był na zewnątrz, podczas gdy ja mogłam przeżywać ten proces. Wręcz byłam tym procesem, nierozdzielnie zespolona z małym, pęczniejącym życiem, które już rozpychało się łokciami i kopało piętą w mój pęcherz.

Nigdy nie byłam sama ani samotna. Ona zawsze była ze mną, gdy jechałam do pracy, siekałam warzywa na sałatkę albo leżałam wieczorem w łóżku, po raz dziewięćsetny wertując poradnik "W oczekiwaniu na dziecko".

Lata w Chicago mają dla mnie szczególny urok. Uwielbiam długie jasne wieczory, żaglówki na jeziorze Michigan i upał tak wielki, że można całkiem zapomnieć o istnieniu srogich zim. Uwielbiam, kiedy latem zgiełk polityki stopniowo milknie, a życie zaczyna ciążyć ku rozrywkom.

Choć nie sprawowaliśmy nad przebiegiem ciąży żadnej kontroli, wszystko idealnie zgrało się w czasie. Wczesnym rankiem 4 lipca 1998 roku poczułam pierwsze skurcze. Wraz z Barackiem zameldowaliśmy się w klinice University of Chicago, zabierając ze sobą do pomocy moją mamę oraz Mayę, która przyleciała z Hawajów na tydzień, w którym przypadał mój termin.

Wciąż miało upłynąć wiele godzin, nim w całym mieście zapłoną grille, a ludzie rozłożą się na kocach na brzegu jeziora i wymachując flagami, będą oczekiwać na pokaz fajerwerków nad taflą wody.

W tym roku świętowanie Dnia Niepodległości miało nas jednak ominąć – zatraciliśmy się w innych emocjach i fajerwerkach. Nie myśleliśmy o kraju, lecz o rodzinie, kiedy Malia Ann Obama, jedno z dwojga najdoskonalszych dzieci na świecie, pojawiła się wśród nas.

Michelle Obama "Becoming. Moja historia"
Michelle Obama "Becoming. Moja historia" (Wydawnictwo Agora)

Więcej osobistych wspomnień byłej Pierwszej Damy znajdziesz w książce "Becoming. Moja historia" wydanej nakładem wydawnictwa Agora.

Polecane dla Ciebie
Pomocni lekarze