Pamiętam wszystkich moich pacjentów - rozmowa z doktorem Tomaszem Kozińskim
Leczenie nowotworów u dzieci to prawdziwe wyzwanie. Z jednej strony, rak rozwija się u nich bardzo szybko, więc leczenie musi być podjęte błyskawicznie. Z drugiej - organizmy dzieci szybko reagują na terapię i mają większe zdolności regeneracji. O tym, jak leczy się małych pacjentów opowiada onkolog dziecięcy Tomasz Koziński z Instytutu Matki i Dziecka.
Fragment wywiadu pochodzi z książki „Onkolodzy. Walka na śmierć i życie” autorstwa Joanny Kryńskiej i Tomasza Marca, która ukazała się nakładem wydawnictwa The Facto.
Pamięta pan swojego pierwszego małego pacjenta?
Ta praca jest o tyle fajna, że pamięta się wszystkich. Jest ich na tyle mało, że się ich dobrze zna. U dorosłych jest zazwyczaj tak, że podaje się trzy kursy chemioterapii. Czy jest sens tak się w to wgłębiać, skoro spędzi się z tym człowiekiem raptem czterdzieści pięć minut w życiu? A tu tak nie ma, tu wszystko trwa bardzo długo, rok leczenia to jest zazwyczaj szybka terapia.
Ten pierwszy, to kto to był?
Kacperek.
I co się z nim dzieje?
A nie żyje.
Bardzo to pan przeżył?
No tak.
Na co chorował?
To był taki nowotwór, który nazywa się RMS, ale jak do mnie przyszedł, to miał wznowę. Przyszedłem do pracy i przyszedł pacjent ze wznową. Z przerzutami.
Taki przypadek na dzień dobry i nie podcięło to panu skrzydeł?
Przyszedłem do tej pracy jako dorosły onkolog. Ciągle nie widzę tej różnicy oddzielającej dorosłych od dzieci…
Sam pan mówił, że z dorosłym sprawę można załatwić w czterdzieści pięć minut i nie wiązać się emocjonalnie.
Ale to mi przeszkadzało. Takie podejście jest gorsze i ten błąd… może nie tyle błąd, co schemat, przeniosłem tutaj, bo wysłałem Kacpra do hospicjum i wydaje mi się, że mój kontakt z nim był potem niewystarczający. Powinienem był częściej dzwonić, to by było lepsze domknięcie tej sprawy.
"Onkolodzy. Walka na śmierć i życie", autorstwa Joanny Kryńskiej i Tomasza Marca, to osiem rozmów z onkologami pracującymi w Polsce. O życiu, śmierci, walce i pytaniach, na które nie ma odpowiedzi mówią ci, którzy są na pierwszej linii frontu w walce z największym wrogiem człowieka. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa The Facto.
Jak się pan dowiedział, że odszedł?
Zadzwoniłem raz, potem mama Kacpra raz zadzwoniła, bo coś trzeba było załatwić. No i potem kolejny raz telefonowałem, ale był w ciężkim stanie, więc już więcej nie dzwoniłem wcale. Być może to nie było rozsądne.
Czy nie jest pana zdaniem podwójnie niesprawiedliwe, że ta choroba, sama w sobie podstępna i okrutna, dużo mocniej atakuje tych najbardziej bezbronnych, czyli dzieci? Wiadomo, że u nich nowotwory rozwijają się wyjątkowo szybko.
To jest bardziej złożone. Rzeczywiście to jest inaczej niż u dorosłych, bo jak przyjdzie pacjent z rakiem nerki, to można tydzień robić badania, trzy tygodnie diagnozować, czekać, obserwować… Dla przebiegu choroby nie ma znaczenia, czy leczenie zacznie się za tydzień czy za dwa, trzy tygodnie. A u dziecka tak nie ma. To są zazwyczaj szybko rosnące nowotwory. Od diagnostyki do rozpoczęcia leczenia powinien minąć dzień, może dwa, najwyżej trzy. Tak by było optymalnie. Musi się to odbyć bardzo szybko. Ale z drugiej strony – efekty są dużo lepsze, bo można podać chemię w dawkach nieosiągalnych u dorosłych. To jest chyba podstawa sukcesu. Poza tym bardzo łatwo radzić sobie z powikłaniami. U dorosłych to było zawsze takie dobijające, że jak już pojawią się jakieś powikłania, to koniec. Same problemy. U dzieci, nawet jak dzieją się straszne rzeczy i trzeba podać milion leków, to za dwa dni mam zdrowego pacjenta! Z mojego punktu widzenia ta medycyna jest dużo bardziej sensowa i można być odważniejszym w walce z rakiem. U dorosłych taka odwaga może bardzo dużo kosztować.
Boi się pan raka?
Tak, bo wiedza przynosi strach. Niewiedza czyni człowieka szczęśliwym. Wiedza w takich przypadkach jest zabójcza. Mając codziennie kontakt z kruchością życia, zaczynamy mieć świadomość, że nas to też dotyczy. Mam nadzieję, że w wieku dziewięćdziesięciu albo stu lat dopiero.
Zdarza się wychodzić panu z instytutu z radością? Bywają takie dni?
Wiele! Dzięki temu, że przyjmuję dzieci na kontrolę, mogę obserwować ich przemianę. Najpierw siedzą te dziewczęta i chłopcy tacy zmarnowani, bez włosów, ledwo żywi, rozmemłani, a potem przychodzą wyładnieni, zaokrągleni, zadbani i to jest fajne. To jest przyjemność. Jest jeszcze jeden rodzaj przyjemności. Ona jest słodko-gorzka. Czasami jest tak, że nie jestem w stanie komuś pomóc, nie lubię tego sformułowania. Ale jeżeli w jakiś sposób komuś takiemu jednak pomogę, to stwarza poczucie, że zrobiło się coś dobrego. Słodko-gorzkie. Pacjent poszedł do hospicjum, ale… nie wiem… zrobiłem coś, żeby czuł się lepiej, że mu się poprawiło. To się wymyka, trudno nie przeżywszy tego, opowiedzieć komuś, jakie to uczucie.
A jak dzieci dziękują?
Tak jak pytają, prosto. Mówią normalnie: „Dziękuję” i rysują laurkę.